Składam sobie obietnice. Całą górę obietnic. Dobrze, że sobie, dobrze, że cicho. Bo byłby wstyd.
Rzucę palenie. Jutro. Na pewno. I już w południe truchtem pędzę do kiosku.
Nie będę podjadać wieczorem. I już po przekroczeniu progu kieruję się do lodówki.
Będę chodzić na pilates/tenis/cokolwiek ruchliwego. Idę raz. Coż poradzę, że nie lubię?
Schudnę. Żeby spodnie, te ulubione, dopinały się swobodnie.
Zrobię to wszystko. Kiedyś.
A tymczasem guzik w spodniach można przeszyć i oko przymnkąć.
Jakoś trzeba sobie radzić.